Czy sadownicy potrafią korzystać ze swojej reprezentacji w Izbach Rolniczych?
Z wieloletniego doświadczenia wiem, iż raczej trzeba zadać pytanie: czy sadownicy chcą mieć własną reprezentację? W tym artykule skupię się nad działalnością Samorządu Rolniczego, czy jak kto woli Izby Rolniczej. Postaram się napisać o Izbach nieco ,,od kuchni”, na podstawie kilkunastoletnich doświadczeń z mojej działalności w tej instytucji.
Izba posiada biura terenowe w każdym z byłych województw (na Mazowszu to Radom, Płock, Siedlce, Ostrołęka, Warszawa), etatowych pracowników z wieloletnim doświadczeniem i reprezentację w Krajowej Radzie Izb Rolniczych. Opiniuje ona wszystkie akty prawne dotyczące rolnictwa. Krajowa Rada Izb Rolniczych ma swoich przedstawicieli w strukturach doradczych Ministerstwa Rolnictwa, a nawet Prezydenta RP. Ta sama Rada deleguje swoich ekspertów z poszczególnych gałęzi rolnictwa do Copa-Cogeca w Brukseli. Tam funkcjonuje stałe biuro, które ekspertów wspomaga. Ci pracują w Copa-Cogeca i stamtąd są niekiedy delegowani do grup dialogu i grup prognostycznych w Komisji Europejskiej. Według mnie nie potrafimy jako sadownicy nawet w minimalnym stopniu wykorzystywać tego potencjału. Dlaczego?
W samych wyborach do Samorządu Rolniczego na kilkaset czy kilka tysięcy rolników uprawnionych do głosowania w naszych ,,sadowniczych” gminach, bierze udział zaledwie kilkanaście czy kilkadziesiąt osób. Dobitnym tego przykładem mogą być praktycznie wszystkie kolejne kadencje, kiedy to w gminach grójeckiego zagłębia sadowniczego brało udział w wyborach do Izby Rolniczej zaledwie po kilkanaście czy kilkadziesiąt osób. Nasze lekceważenie tych wyborów powoduje, że do Izby dostają się ludzie może nawet ambitni, ale nader często dosyć przypadkowi i niekiedy zupełnie nie nadający się do pełnienia tych funkcji. Reszta środowiska rolniczego, które od zawsze uważało sadownictwo za poważną i groźną konkurencję, dostaje dzięki temu gotowy argument by lekceważyć naszą grupę. Doświadczyłem tego jako członek Zarządu MIR, kiedy usłyszałem w trakcie któregoś z licznych sporów od kolegów rolników z innego regionu: „Cóż Ty możesz mieć do powiedzenia, kiedy wybrało cię 12 sadowników”.
Podobnie, roli Izb zupełnie nie doceniają nasze samorządy, które przecież przeznaczają duże środki z odpisu w wysokości 2% od uzyskanych wpływów z tytułu podatku rolnego pobieranego na obszarze działania izby i to one przede wszystkim powinny się interesować na co są przeznaczane ich pieniądze. Często widać, że traktują Izby nie jak partnerów, ale jako uciążliwą konkurencję. Z własnego doświadczenia wiem, że na przestrzeni 12 lat tylko jedna jedyna gmina w regionie grójeckim (była to Gmina Jasieniec) żądała corocznie sprawozdania finansowego z działalności Izby i stawienia się na sesje jej reprezentanta. Reszty to raczej nie interesowało. Wielokrotnie zdarzało się, że bardzo ważne informacje, które przedstawiciel Izby zobowiązany jest przekazywać za pośrednictwem lokalnych samorządów rolnikom, łaskawie pozwalano referować w tzw. „wolnych wnioskach” na zakończenie sesji wtedy, kiedy wszyscy oprócz radnych poszli już do domu. Przedstawiciele Izby są zobowiązani również do uczestnictwa w tzw. komisjach klęskowych na terenie poszczególnych gmin. Nie byłoby problemu, gdyby klęski dotyczyły kilku czy kilkunastu gospodarstw, ale w ostatnich latach ilość szkód i tym samym protokołów klęskowych w gminach, szła już w setki a nawet tysiące, a objazd wszystkich gospodarstw zajmował nierzadko kilkanaście dni. Dochodził tu stres związany z ustawicznymi i nieuniknionymi sporami z zainteresowanymi plantatorami. Później samo wypełnianie i sprawdzenie protokołów, trwało kolejnych kilka dni. Obliczyłem w jednym roku pracy, że zajęło mi to 23 dni. Niewiele osób wie, że delegat Izby uczestniczący w komisjach nie otrzymuje za to ani diety, ani nawet symbolicznego zwrotu za paliwo, które spożytkował podczas dojazdów. Próbowaliśmy kiedyś wymóc na władzach, by za uczestnictwo w szacowaniu strat mogły płacić gminy, a zwrot następowałby automatycznie z funduszu klęskowego Wojewody. Próby spełzły na niczym i członkowie Izby jak chodzili w komisjach ,,Ku chwale Ojczyzny”, tak dalej chodzą. Jedyną ,,rekompensatą” jest symboliczna dieta za uczestnictwo w posiedzeniu Powiatowej Rady Izby Rolniczej. Jednak te odbywają się jedynie cztery razy w roku kalendarzowym. Za ewentualnie zwołane w trybie nagłym dodatkowe posiedzenia nadzwyczajne, nikt nie zwraca kosztów. Kolejnym obowiązkiem jest uczestnictwo w zażegnywaniu sporów pomiędzy kołami łowieckimi i plantatorami, co w czasach, kiedy dla tzw. „opinii społecznej” ważniejsza bywa dzika zwierzyna niż człowiek, jest niezwykle uciążliwe i zniechęcające. Podobna sytuacja bywa często z uczestnictwem w komisjach powoływanych przez Wojewodę, a dotyczących szkód wyrządzonych przez gatunki chronione.
Po kilkunastu latach działalności w Izbie wzbogaciłem się o pokaźny plik dyplomów, półkę statuetek z podziękowaniami, ale przede wszystkim poszerzyłem zasób niecenzuralnych słów i zwrotów, którymi obdarzali mnie koledzy sadownicy podczas prawie corocznego szacowania szkód. W efekcie, w ostatnich latach nie ma prawie chętnych do pracy społecznej i uczestnictwa w wyborach do Izby Rolniczej. Jej ogromny potencjał jest wykorzystywany tylko w niewielkim stopniu, a pożytek dla branży z ich działalności i istnienia bywa czasem iluzoryczny. Trzeba uczciwie przyznać, że Izba Rolnicza nie potrafiła w środowisku sadowniczym przez wiele lat zbudować własnego autorytetu popartego zaufaniem producentów. Ja długo próbowałem, ale się nie dało. Może następcy dadzą radę. Choć trzeba przyznać, a mało kto o tym wie, że zdarzały się działania spektakularne i zakończone sukcesem. Choćby w postaci dużych protestów w Brukseli, w wyniku których Komisja Europejska decydowała o wprowadzeniu specjalnych rozporządzeń dla naszego kraju. Było tak przy okazji klęski E. coli, czy rosyjskiego embarga na owoce.