Wymiana pokoleń trudniejsza niż wymiana nasadzeń
W dzisiejszym felietonie chciałbym poruszyć temat ciut luźniejszy, nie związany bezpośrednio z twardą ekonomiką sadownictwa, ale jednak będący nieodłączną częścią naszej codzienności. Dziś będzie o rodzicach. Wiadomo, większość z nas – młodych sadowników – ma rodziców, którzy też przeszli przez tę branżę, mają oni jakieś doświadczenie, pragną nam pomagać i generalnie życzą nam jak najlepiej, ale.... No właśnie tak to już jest, że gospodarstwo jak każda inna firma, musi mieć jednego zarządcę, jedna osoba musi podejmować decyzje i brać za nie odpowiedzialność. Niestety, często naszym rodzicom ciężko się wyłączyć z decyzyjności, nawet jeśli uznają decydujący głos młodszego pokolenia, to nie oszczędzają nam komentarzy. Potrafią pouczać, upominać a przede wszystkim bardzo często mają pełne przeświadczenie, że gdyby to oni dalej tym rządzili, to wszystko byłoby lepiej. W ocenie tych relacji rodziców z dziećmi jest bardzo wiele indywidualnych przypadków i nie można wysnuwać zbyt ogólnych wniosków.
Jednak z wielu stron już słyszałem o pretensjach ojców do synów o nieskoszoną trawę, w ogóle o to, że trawę koszą zbyt rzadko. Jako ostateczne argumenty, padają znamienne zdania "kto to słyszał, żeby takie zielsko rosło?" albo "jak to wygląda?". Tak, starsze pokolenie ma wrodzoną potrzebę akceptacji efektów swojej pracy przez otoczenie, sąsiadów, znajomych czy krewnych. Jak ktoś czytał chłopską epopeję Reymonta, to pamięta ciągłe odniesienia tamtych bohaterów do opinii wsi. Tu jest to samo, opinia innych ma znaczenie, na drzewach mogłoby nie być jabłek, ale trawa powinna być skoszona a chwasty pod drzewami wypryskane. Ludzie na wsi mają widzieć, że o ten sad się dba. Ciężko ich przekonać, że wysoka trawa w sadzie spełnia swoją rolę i przynosi kilka istotnych pozytywnych efektów. Jednak argumenty logiczne w starciu z emocjonalnymi nie mają szansy, tym bardziej jeśli to kwestia utartych latami schematów myślenia.
Starszemu pokoleniu ciężko również pogodzić się z tym, że młodzi ludzie nie żyją tylko sadem. Większa część pokolenia naszych rodziców to ludzie, których życiem było i jest gospodarstwo. Wielu z nich nie ma hobby, nie ma innych zainteresowań, nie potrafi sobie znaleźć zajęcia poza gospodarstwem. Mają problem z wypełnieniem sobie dnia poza pracą i gdy nie widzą syna czy zięcia krzątającego się w podwórku czy przy drzewkach, to uważają, że na pewno się leni. Ponieważ oni całe życie wcześnie wstawali i całe ich życie wypełniała praca, w różnych jej aspektach, to uważają, że to dalej powinno tak wyglądać. Nie rozumieją, że młode pokolenie potrafi i chce dzielić czas między pracę a przyjemności. Według naszych rodziców, skoro chcemy mieć większe dochody, to powinniśmy ciężej pracować, więcej godzin spędzać w sadzie, więcej rzeczy zrobić samemu, zamiast posiłkować się specjalistami. W ich czasach to się sprawdzało. Rodziny własną pracą próbowały poradzić sobie z wszystkimi zadaniami, jakie stawiał przed nimi rozwój branży. Jeśli chciałeś się czegoś dorobić, to więcej czasu miałeś spędzać w sadzie – proste. Niestety, dzisiejszy świat już tak nie wygląda.
Nasza branża przechodzi poważne perturbacje od kilku ładnych lat. Dochody z produkcji owoców spadły dość znacząco, w niczym nie przystają one do dochodowości z lat 90-tych czy początku tego millenium, gdy gospodarowali nasi rodzice. Wówczas, przy naprawdę małym nakładzie sił i środków, można było zarobić duże pieniądze. Dziś mamy sezony, gdy nie opłaca się zbierać jabłek przemysłowych czy zrywać wiśni. Dla pokolenia naszych rodziców to szok. Oni nie rozumieją, jak można zostawić owoce pod drzewami! Padają argumenty o potrzebie zebrania tego "co Bóg dał" albo o grzechu marnotrawstwa lub o odzyskaniu chociaż części nakładów. W ich czasach sprzedawało się wszystko, na wszystkim się zarabiało i w głowach im się nie mieści inny obraz rzeczywistości.
Świat się zmienia, obraz naszej branży zmienia się bardzo i dzisiejsze gospodarstwa są zupełnie innymi firmami, niż te naszych rodziców. Obserwuję kilka gospodarstw prowadzonych przez ludzi po 60-tce, gdzie nie było następców lub sukcesja się nie udała. Ciężko nie raz rozmawiać z tymi ludźmi i tłumaczyć im pewne zjawiska i procesy, ponieważ niektóre rzeczy nie mieszczą się im w głowie. Ścierają się oni boleśnie z brutalną rzeczywistością obecnego rynku owoców i strasznie na tym cierpią. Nasi rodzice przekazali nam swoje sady, więc nie na ich głowę spadają bezpośrednio te ciosy a na naszą.
Tak ciężko też im zrozumieć konieczność gwałtownej wymiany nasadzeń. 20-30 lat temu sprzedawało się wszystko, prawie każda odmiana, prawie każdy owoc, który się urodził na drzewie. Wszystko przynosiło jakieś dochody, jedne odmiany większe drugie może mniejsze ale zawsze byłeś na plus. Dziś przyszły takie czasy, że całe kwatery niektórych odmian okazują się niedochodowe. Któż z nas nie słyszał od rodziców, aby chociaż zostawić je na przemysł, nie pryskać, lekko ciąć i "otrzęsie się na przemysł"? Oni nigdy nie badali opłacalności produkcji, bo wszystko było opłacalne! Nie dość, że ceny było dość dobre, to również skala ochrony była dużo niższa niż dziś. Na każdym owocu się zarabiało, więc dlaczego usuwać dobrze rodzące drzewa?
Problem przekazania pałeczki następcom w biznesie jest stary, jak stary jest biznes i nie dotyczy tylko naszej branży, nie jesteśmy wcale wyjątkowi. Jednak przez ekonomiczne problemy naszej branży, również proces sukcesji jest trudniejszy. O ile łatwiej byłoby, gdyby produkcja owoców przynosiła lepsze dochody.
fot. freepik.com
Komentarze
I to cały komentarz
Dla oburzonych.Wiele mega firm, nie ma następców iii co piętnować potomków,że maja wyebane, czy właścicieli firm ,że nie ułożyli odpowiednio swych dzieci??? Nieeeeeeeeeee!!!! Sukcesem rodziców jest to ,że ich dziecko wie co chce robić i do tego dąży!!! ....-ebać Ślimaka(kto czytał wie o co biega)szczęście dzieci nie polega na realizacji marzeń rodziców......sorry za przydługi wpis.