Mootsu i Zęga Zęgana. Czyli, co konsument wie o owocach.
Te nazwy, mogące budzić śmiech i niedowierzanie, nie są moim wymysłem, a określeniami, jakie zobaczyłem w miejscach sprzedaży owoców. Pierwsza z nich – Mootsu – widniała przy jabłkach Mutsu w dużym sklepie, należącym do polskiej sieci handlowej. Druga na wielkomiejskim rynku, na jednym z kramów owocowo-warzywnych, gdzie sprzedawano piękne truskawki Senga Sengana. O ile drugi błąd nie dziwi zbytnio, to pierwszy wywołuje niepokój, ile pracownicy sieci handlowych, zajmujący się stoiskiem z owocami, wiedzą na temat oferowanego produktu. Co gorsze, jak nieświadomie edukują/dezinformują oni konsumentów…
Z obu przypadków można się pośmiać (zapewne można by dopisać także inne „nowe” odmiany do tej listy), ale lepiej byłoby się zatroszczyć o stan wiedzy konsumentów odnośnie do owoców. Nie dotyczy on tylko nazw, ale także wielu innych aspektów, związanych z tymi wspaniałymi produktami, do których częstego spożycia zachęcają nas coraz liczniejsze kampanie.
Czerwoną, migającą lampkę (na temat szerzącej się dezinformacji) zapaliła mi w głowie osoba uczestnicząca w branżowej konferencji na temat produktów rolno-spożywczych, która zapytała mnie „jakie barwniki i konserwanty dodaje się teraz do owoców?” . Moja czerwona lampka, powinna natychmiast przerodzić się w wielki alarm dla naszej branży, który postawiłby nas na nogi i uruchomił akcje, zapobiegające szerzeniu się wśród konsumentów, tak mylnych informacji na temat jabłek, wiśni czy truskawek. Niestety, nie mam pewności, czy przez 15 minut rozmowy z pytającą, udało mi się ją przkonać, że dbanie sadowników o lepsze wybarwienie jabłek nie polega na dodawaniu barwników, a konserwanty w świeżych owocach nie znajdują zastosowania. Owszem, niektórzy woskują owoce, aby przedłużyć ich trwałość, ale gdzie takim zabiegom do przekonania mojej rozmówczyni o posypywaniu chemicznymi konserwantami całych owoców. Pomijam fakt, że są państwa, gdzie dodaje się fungicydy do wosku nanoszonego na owoce, ale takie procedury w Polsce nie są stosowane. Pytanie, gdzie tkwi błąd, prowadzący do takiej niewiedzy w naszym społeczeństwie? Obawiam, się że jest on po części związany z naszym nastawieniem – sektora, który wciąż uważa, że wystarczy produkować, a informować już nie koniecznie. Nazwałbym to jeszcze inaczej, informować pewnie warto, ale wydawanie pieniędzy na tę informację to zbyteczność.
Jednak bez wydatków na edukację konsumenta i dialog z nim dopuścimy do sytuacji, że wśród tych co kupują owoce, będą się szerzyć fałszywe informacje, wypaczające obraz owoców i w ten sposób szkodzące nam wszystkim. Może zaczynać się niewinnie od zdeformowania nazwy odmiany, a kończyć się na wyobrażeniu o potężnej modyfikacji jabłek czy truskawek przez dodatki do żywności. Czyli mówiąc ogólnie, jeśli nic nie zrobimy w tej sprawie, to zaszkodzimy sobie sami.
Obecnie wszyscy są zasypywani tysiącem informacji, lub raczej skrawków wiedzy, z różnych stron – z gazet, internetu, radia i TV. Są to wycinki, urywki, informacje wyrwane z kontektstu, których nikt nie ma czasu i chęci weryfikować. Media lubią szokować ludzi, wzbudzać w nich emocje. To właśnie takie gorące newsy zwykli zjadacze chleba (lub jabłek) najchętniej zapamiętują. Gorzej, że w globalnej wiosce doniesienia ze świata, Europy i Polski mieszają się w jednym tyglu, i informacja np. o jabłkach GMO (Arctic Apple) splata się ze szczątkową wiedzą o środkach ochrony roślin, z przestrogami o dodatkach do żywności. W efekcie konsument ma w głowie wielką mieszankę, coś w rodzaju ciążkostrawnego gulaszu, złożoną z obaw o modyfikowaną żywność, niepewną jakość owoców, konserwanty i barwniki w jedzeniu, a przy tym z nikąd porady, co w tym wszystkim jest prawdą, a co nie. Gulasz ten należałoby jak najszybciej zabrać Polakom sprzed nosa i postawić koszyk pełen dorodnych, różnorodnych, z pewnoscią zdrowych owoców.
Czy da się coś na brak rzeczowej wiedzy zaradzić? Z pewnością. Jeśli wśród gmatwaniny doniesień o żywności, którymi media raczą szerokie masy społeczeństwa, zabrzmi głos klarowny i zdecowany, tłumaczący na język konsumenta najważniejsze cechy jakości owoców, ich walory i bezpieczeństwo dla spożywającego, wtedy okaże się, że w oceanie medialnego bełkotu jest latarnia morska, wskazująca na prawdziwe cechy naszych owoców. Nie tylko mówiąca, ale i udowadniająca, że są zdrowe, różnorodne (produkujemy przecież wiele gatunków i mnóstwo odmian), i oczywiście smakowite.
Jestem przekonany, że warto to zrobić. Świetne wyniki uzyskuje kolejna kampania Krajowej Unii Producentów Soków „5 porcji warzyw, owoców lub soku”. Własnie ruszyła nowa kampania promująca owoce jagodowe „Niezwykłe Właściwości Zwykłych Owoców” realizowana przez ZSRP. Związek Sadownictwa RP koordynuje także kampanię „Ciocia Jabłonka i Wujek Seler z Krainy Witaminy”, edukując najmłodszych. Wartościowych akcji przybywa, jednak z pewnością można zrobić coś jeszcze. Inspirujące są działania Włochów, którzy tak jak my uważają swój kraj za Ogród Europy. Od kilku lat prowadzą działania na szeroką skalę, w których uczą małych Włochów i Włoszki, jak rozpoznać, które owoce i warzywa są krajowe (oczywiście po to aby, wybrac właśnie te, zamiast importowanych). Dzieci poznają, gdzie są produkowane w ich ojczyźnie poszczególne gatunki (do tego celu mają "owocową mapę" kraju), w jakich miesiącach są dostępne na rynku rodzime truskawki, czereśnie, czy melony, a także dlaczego warto sięgać właśnie po krajowe owoce. Młody konsument dowiaduje się, że lepsze jest to co rodzime – jakże cenna to wiedzia w świecie, gdzie transport międzykontynentalny, niemal każdego produktu, nie stwarza żadnych problemów. Czy u nas na takie akcje jest jeszcze za wcześnie? Czy dla młodych to zbyt skomplikowane informacje, że pyszne borówki są m.in. z Zamojszczyzny, porzeczki spod Wielunia, a maliny z Lubelszczyzny. Czy jeszcze nie czas mówić konsumentom, jak różnią się poszczególne odmiany (i nazwać je poprawnie), a także przekonywać, aby spróbowali ich wszystkich? (Już od samego próbowania wzrosłoby nam spożycie owoców w kraju.)
Zastanówmy się, czy zwlekając z poważniejszą i głębszą edukacją konsumenta, i rozpoczęciem bardziej złożonego dialogu z nim, nie oddajemy pola bitwy np. Włochom. Jak jeszcze trochę poczekamy to okaże się, że faktycznie Italia jest Ogrodem Europy (a nie Polska), na którego produkty jest także duży popyt wśród rodzimych mieszkańców. My możemy sobie dużo produkować, jednak cóż z tego, skoro Polacy nie będą sięgać po polskie owoce, tak często jakbyśmy sobie tego życzyli… Możemy zrobić więcej dla zwiększenia spożycia produktów z naszych sadów, i bardzo dużo, aby konsument był świadomy tego co je. Dążmy do tego, aby właśnie ta wiedza, którą mu przekażemy, zachącała go do sięgania po więcej. Np. po jabłka Mutsu, a nie Mootsu.
Być może droga od czerwonej migającej lampki w głowie, ostrzegającej że coś jest nie tak, do wspomnianej wyżej latarnii morskiej, kierującej zmylonych konsumentów do pełniejszej wiedzy o owocach, jest jeszcze daleka. Jednak śmielszy kroku we właściwym kierunku powinniśmy już chyba zrobić.
Zachęcam do dyskusji
Rafał Szeleźniak